Gdybym miała napisać książkę zaczęłabym od zakupienia
czerwonego zeszytu. Taki kolor przypominałby mi nieustannie, że podjęłam się
czegoś istotnego , czegoś od czego nie można zawrócić, do czego dojrzewa się
lata. To samo uczucie towarzyszyło mi kiedy decydowałam się na swój pierwszy
tatuaż .
- Przecież nie mogę już uciec! Facet jest w połowie
dziarania, a że boli trochę to trudno, chciałam to mam. Jakby to wyglądało gdybym chodziła z
niedokończonym tatuażem? Straszny wstyd i porażka . Wycofać się z decyzji do
której dojrzewało się z pięć lat? !
W ciągu kilku sekund pokochałam ten ból.
W takim kontekście rozumiem S.Kinga i te jego mroczne
tasiemce . Gość jest bankowo uzależniony od pisania ksiąg! Nie starczyłoby mu
ciała na tyle tatuaży ile napisał książek. W życiu trzeba być od czegoś
uzależnionym. Ja na razie jestem czekoladoholikiem- zadeklarowanym, po kilku
nieudanych odwykach.
Czerwony zeszyt jest również nie do zgubienia . W czasach w których
nastała moda (i nie ominęła mnie ona) na wszystko co eco, białe, błękitne,
zielone, słodko kwiatuszkowe, koszyczkowe... czerwony zeszyt jest
niezatapialny. Lśniłby na tle modnych notesów i kapowników jak latarnia morska.
Nie sposób byłoby go ominąć bez
przypomnienia sobie o tej małej misji pisania, a jeśli nawet w kryzysie weny twórczej udam, że go nie widzę to nie bez ukłucia porażki – a tej nie toleruję.
I znajdę w sobie wenę i nadzieję na dalsze pisanie choćby było zakopane pod
mnóstwem spraw i problemów.
Miałam kiedyś notes z przepisami na wypieki, które zbierałam
podróżując . Przepisy z Irlandii, Lazurowego Wybrzeża, Kanady ... To była moja
skarbnica wiedzy. Pisałam ją 5 lat, a ktoś po prostu ją zabrał. Wziął sobie jak
kanapkę z masłem i bez najmniejszych wyrzutów zniknął . Żeby ci w gardle
stanęła ta kanapka, jak mnie stanęła wielka gula żalu po stracie. Teraz mam
nowy notes w trzech kopiach.
W moim odczuciu podjęcie się napisania książki jest jak
podjęcie decyzji o posiadaniu dziecka. Bardzo intymna i ważna decyzja o
posłaniu jakiejś cząstki siebie w świat.
Jednak na szczęście dla świata nie pisałabym książki o
sobie. Sama boję się spoglądać w przeszłość, a co dopiero o niej pisać, więc
jeśli już to o kulinariach i podróżach.
Ale ta myśl jeszcze sobie dojrzewa J
Póki co przepis na ukochany, prosty, aromatyczny i mięciutki
chlebek focaccia. Świetny nawet na drugi i trzeci dzień po upieczeniu! Polecam :)
Składniki:
400g mąki pszennej
100g mąki pszennej pełnoziarnistej
2 płaskie łyżeczki soli
2 płaskie łyżeczki cukru
16g drożdży świeżych
50ml oliwy z oliwek + oliwa do posmarowania wierzchu przed
pieczeniem
300ml letniej wody
50ml letniego mleka
Łyżka rozmarynu (ja swój mielę na proszek)
Rozmaryn i pestki słonecznika do dekoracji
Przygotowanie:
Z drożdży, cukru i mleka zrobić zaczyn. Odstawić na 5 minut.
Składniki suche połączyć, dolać letniej wody, zaczyn, oliwę
i zagnieść elastyczne ciasto. Przełożyć je do miski wysmarowanej oliwą , zakryć
folią spożywczą i odstawić na godziną w ciepłe miejsce.
Po godzinie ciasto wyłożyć na oprószoną mąką stolnicę i
zagnieść je w celu odgazowania i uformowania dowolnego bochenka. W moim
przypadku było to dużo różnej wielkości kuleczek z ciasta które później
układałam w tortownicy wyłożonej papierem do pieczenia.
Gotowy bochenek posmarować oliwą i obsypać ulubionymi
ziarnami i rozmarynem.
Piec w 200st.C aż będzie rumiany (ja piekłam z
termoobiegiem), ale jeśli ktoś lubi chrupiącą skórkę może wydłużyć czas
pieczenia wyłączając termoobieg i skrapiając piecyk wodą.
Po pieczeniu wyjąć z piekarnika i odstawić do przestudzenia.
Smacznego!
Katarzyna Soczyńska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za dodanie komentarza. Trafił on do sprawdzenia. Pojawi się na blogu niezwłocznie :)